Złe zakochanie

Dawno mnie tu nie było. Maj - matury i małe porządki, w tym te wśród znajomych i swoim trybie życia. Czerwiec - wycofanie się i słodkie lenistwo polegające na czytaniu książek i oglądaniu seriali od rana do wieczora. 

Dobrze mi tu, gdzie jestem. Mam wrażenie, że to są te tygodnie/miesiące, do których myślami będę wracać na studiach lub kilkanaście lat później, kiedy nie będę potrafiła zatrzymać się w pędzie pracy, nauki, domu. W ogóle życia. Teraz już została mi tylko jedna przeszkoda do pokonania, po tytule tekstu z pewnością już domyśliliście się, o co chodzi.

Wierzę, że istnieje złe zakochanie. Wierzę, a nawet jestem o tym przekonana, że istnieje zła miłość, ta toksyczna. Taka, która doprowadza jedynie do rozpaczy i do płaczu, do bezgłośnego krzyku i samych negatywnych myśli. Mam w głowie wiele definicji złego zakochania, ale, co zabawne, żadna z nich nie wpasowuje się w mój przypadek. Nie dzieli mnie od niego kilka tysięcy kilometrów, nie ma 40+, nie ma żony ani dzieci. Ale wciąż jest złe, potwornie, obrzydliwie złe. To trochę tak, jakbyś chciał przeskoczyć rów, jednocześnie tego nie chcąc. Jeśli zostaniesz, nigdy nie dowiesz się, jak jest po drugiej stronie, ale stojąc w miejscu coś powoli w tobie umiera ze smutku i zazdrości. Skok da Ci szczęście, ale oddzieli od bezpieczeństwa i bliskości znanych Ci osób. Przy okazji spalisz za sobą most innej osoby, którego nigdy byś nie chciał palić. I nigdy nie możesz być pewny, czy doskoczysz na drugą stronę.

Tyle miesięcy. Tyle cholernie długich, koszmarnych miesięcy, kiedy miałam dość i chciałam się wyłączyć z uczuć, nie istnieć, nie patrzeć i nie słyszeć, uciec jak najdalej i nigdy więcej go nie oglądać. I grałam, tak długo i tak starannie kontrolowałam wszystko w sobie, że w pewnym momencie wyzbyłam się wszystkich innych uczuć do kogokolwiek, tylko nie do niego. I robiłam wszystko, żeby nikt mnie nie znienawidził, chociaż ja sama nienawidziłam siebie już wystarczająco mocno za to, co czuję. I nie chciałam tego czuć, nigdy nie pragnęłam czuć czegoś tak wyniszczającego. Zabijałam to w miarę swoich możliwości, ale co z tego, skoro na końcu i tak nic to nie dawało, a ja byłam zmęczona udawaniem i pozorami.

Czy boli? Boli. Boli jak jasna cholera. Nienawidzę tego, że z każdym kolejnym mniejszym lub większym zauroczeniem, które mija, czuję, że jestem zakochana coraz mocniej. I potrzebuję się od niego odciąć, urwać całkowicie kontakt i udawać, że nigdy się nie pojawił w moim życiu. I tak zrobię. Pragnę dać komuś szczęście, ofiarować siebie, ale chyba nie jestem do tego zdolna. Jakby nie było we mnie miłości, jedynie ta pulsująca bólem pustka. I ja już tylko nie chcę czuć. Proszę, dajcie mi nie czuć.

Jest tylko jedna myśl, która nie daje mi spokoju - przez którą nie potrafię się z tym wszystkim pogodzić - oraz jedno zdanie, które będę pamiętać do końca życia. I do kurwy nędzy, właśnie ta myśl i zdanie bolą najbardziej.

Icoteras?
Uczę się odpuszczać. Biorę głęboki wdech, powoli wypuszczam powietrze i szukam w tłumie twarzy, która będzie mi spędzać sen z powiek przez kolejne lata. Wciąż szukam. Wciąż wierzę, że znajdę taką, która na mnie spojrzy i w której wnętrznościach będą dziać się podobne rzeczy co w moich, gdy ja spojrzę na nią. Wciąż mam nadzieję. Wy też ją miejcie i życzcie mi szczęścia.

Komentarze

Popularne posty