Ucieczka (wersja nr 1)
Irytuje mnie sposób, w jaki prowadzę każdy tekst. Nie, nie sposób - droga, którą obieram. Albo cel, który jest daleki od zamierzonego. Nadaję tytuł i chcę pisać, ale ciągle coś jest nie tak lub inna myśl rozprasza mnie na tyle, że zapominam o głównym wątku. Dobrze, to próbuję jeszcze raz.
Ucieczka.
Uciekam od zawsze. Problemy, niewygodne sytuacje, nieścisłości? Uciekam. Wyzwania, trudności, niebezpieczeństwa? Uciekam. Ludzie, którzy chcą się do mnie zbliżyć? Uciekam. Robię to często, szybko i w milczeniu. Zabawne, zazwyczaj w początkowych fazach relacji z innymi staram się ich ostrzegać, że rozmowy ze mną mogą skończyć się tak nagle i spontanicznie, jak się zaczęły. I, co jest jeszcze zabawniejsze, ludzie mi nie wierzą. Myślą, że jestem na zawsze; że skoro byłam, to i będę, bo gdzie miałabym się wybierać? Ale naiwność zostawmy naiwności.
Dlaczego uciekam? Ot, po prostu. Wierzcie lub nie, ale nie jestem w stanie znieść tych wszystkich uczuć, które ludzie na mnie zrzucają. Nie zawsze. Czasami mam tak zwyczajnie, po ludzku dość i się zamykam, by powoli, we własnym tempie, uwolnić je w taki sposób, by nie dotknąć nimi i nie zranić przy okazji nikogo z zewnątrz. Jest to dezorientujące dla osób, które przyzwyczaiły się do tego, że po prostu jestem bez względu na wszystko. Kiedy znikam na chwilę, dzień lub tydzień, zaczynają powstawać pretensje, wyrzuty, pytania i niecierpliwe oczekiwanie na odpowiedź, której nie potrafię sformułować. Rozumiem, że masz problem, który muszę za ciebie rozwiązać, rozumiem, że masz ważną sprawę lub smutną wiadomość, że musisz się wyżalić, że chcesz ramienia do wypłakania się, całej paczki chusteczek, że potrzebujesz teraz wysłuchania, zrozumienia, przytulania i kochania.
Ale ja też potrzebuję. Nie biegam jednak do ludzi i nie proszę ich o to, by pobyli ze mną i dali mi mówić, chociaż powinnam i mówiąc, że mam problem z zaufaniem, mam na myśli to, że... mam kurewsko duży problem z zaufaniem. I dobrze, jakoś z tym żyję, tragedii nie ma. Nie sądzę, bym mogła kiedykolwiek nawiązać zdrową relację z kimkolwiek, ale nawet nie chcę, nie potrzebuję jej. Sęk w tym, że kiedy ktoś ma problem, idzie z nim do mnie i owszem, nie ma w tym nic złego, bo sama kazałam mu przyjść w razie jakichkolwiek kłopotów i wątpliwości, jednak to męczące. Naprawdę naprawdę naprawdę męczące. I nie mówię tu o samej rozmowie, ale o skutkach. Ludzie wyrzygują ci swoje życie i mówią "napraw je". "Nie naprawisz? To chociaż powiedz, że będzie dobrze. Kłam. Przekonaj mnie, że wszystko się ułoży." A później oskarżają cię o to, że stworzyłaś iluzję lepszego jutra. Że ta popieprzona rzecz, która im się przydarzyła, w jakiś pokrętny, niezrozumiały nawet dla nich sposób przydarzyła się z twojego powodu.
Zaufanie, śmieszna rzecz. Ludziom tak łatwo przychodzi ufać mi w najważniejszych, wręcz kluczowych kwestiach ich życia. Przyznaję, że jestem dyskretna, współczująca i potrafię słuchać. Niejedna osoba przyznała mi, że mam w sobie coś, co sprawia, że ludzie się przede mną otwierają. Nie powiem, sprawia mi to przyjemność. Powiem to nawet głośno - głośniej niż nieśmiałe, pełne zadowolenia szepty kierowane do samej siebie ze słowami "dobra robota, Natalia" - lubię być potrzebna. Chyba każdy lubi. To uczucie jest nieporównywalne z żadnym innym. Czy jestem bezinteresowna? Oczywiście, że nie. W zamian za pomoc i zrozumienie dostaję w gratisie właśnie to uczucie oraz poczucie spełnionego dobrego uczynku i tak, to też jest nagroda, a ta natomiast jest symbolem interesowności. Lubię myśleć, że pomagam innym, bo taka po prostu jestem, ale prawda jest taka, że sama sobie wtedy też pomagam. Zamiast skupiać się na własnym bólu, próbuję łagodzić ten cudzy.
A i jeszcze - to, co się także wiąże z zaufaniem, to też pośrednio powód, przez który ja nie otwieram się przed ludźmi.
Odrzucenie. Boję się odrzucenia. Boję się tego bardziej niż bardzo, bardziej niż czegokolwiek na świecie, bardziej niż niezdanej matury, zdrady, choroby, śmierci, kalectwa, klęski żywiołowej, zagłady. Przeraża i jednocześnie paraliżuje mnie myśl, że ktoś miałby mnie nie akceptować. W wieku dziewięciu lat chodziłam, tak jak dziewięciolatkowie mogą ze sobą chodzić, z pewnym chłopakiem. Koniec maja, zielona szkoła, morze i myśl o zbliżających się wakacjach - piękna perspektywa. Przy okazji ktoś, z kim miło się rozmawia, kto cię rozśmiesza i szuka dla ciebie muszelek na plaży (albo nie? Już nie pamiętam, czy tak było naprawdę, czy to wytwór mojej wyobraźni). Dobrze się wtedy bawiłam, czułam się beztrosko jak nigdy i cały czas się uśmiechałam. Pamiętam jeden spacer, gdy całą grupą wracaliśmy z plaży i wtedy któraś z koleżanek do mnie podbiegła i powiedziała z przerażeniem w głosie, że słyszała od chłopaków, jak D. chwali się tym, że zerwie ze mną już jutro. Moja pierwsza myśl? Płacz. Druga myśl? Nie, nie dam mu tej satysfakcji. I ja zerwałam pierwsza. Następnego dnia przybiegają do mnie chłopcy z jego pokoju z wyrzutem, bo podobno D. płakał za mną całą noc. Ja byłam przekonana, że to nieprawda i że to tak specjalnie, bym do niego wróciła i żeby tym razem to on mógł zerwać ze mną. Nigdy więcej z nim szczerze nie rozmawiałam o tym poza jednym, jedynym razem, gdy całkiem przypadkiem cztery, może pięć lat później wracaliśmy tą samą drogą do domu. Zapytał wtedy, trochę zmieszany - pamiętam do dziś jego zdenerwowane ruchy dłonią, gdy przeczesywał włosy - dlaczego to zrobiłam. Dlaczego z nim zerwałam. Na początku w ogóle nie zrozumiałam, o czym on mówi. Potem coś się rozjaśniło w mojej głowie i ogarnęło mnie wzruszenie, że po tylu latach wciąż to pamięta, że boli go szczeniacka miłość z podstawówki, która nic nie powinna była znaczyć. Na końcu mogłam jedynie wzruszyć ramionami, odwrócić speszona wzrok i wymamrotać słowa "sama już nie wiem, to było tak dawno". Po tej sytuacji spotkałam go raz, dwa lata później na przystanku, kiedy wymieniliśmy jedno, może dwa zdania o pogodzie. I wiecie, co w tym było najgorsze? Że go skrzywdziłam (i to przez plotkę stworzoną przez zazdrosne koleżanki). Odrzuciłam, bo sama bałam się odrzucenia. I on sam jeden wie, jak to musiało odbić się na jego psychice, skoro wtedy po tylu latach wciąż jedynym pytaniem, jakie chciał mi zadać, było to zaczynające się od słowa "dlaczego".
Z jednej strony mam dość brania całej winy świata na siebie. Z drugiej o niczym innym nie marzę jak o tym, by ten głupi, egoistyczny świat naprawić. By ktoś pomagając drugiej osobie nie pomyślał w pierwszej chwili "a co ja z tego będę miał?".
Komentarze
Prześlij komentarz