Czekamy na szczęście

Nawet nie wiem, od czego zacząć. Siedzę przy laptopie, słucham Calle 13 i próbuję zebrać myśli w słowa, ale w głowie mam tylko hiszpański i wizję jakiejś dobrej imprezy, na której mogłabym się wytańczyć. Ale dobrze, spróbuję przejść do rzeczy.

Nigdy nie wiedziałam, co to takiego to szczęście. Ba!, byłam przekonana, że nie dowiem się, dopóki nie skończę studiów, nie założę rodziny, nie będę mieć stałej pracy i w miarę poukładanego życia, jak przystało na poważną, dorosłą osobę, którą miałam się stać. Domek z ogródkiem, niemiła teściowa, pomidorowa na rosole z wczoraj, te sprawy. Wynikało to oczywiście z tego, że gdy pytałam innych ludzi, jakie jest ich największe marzenie, zazwyczaj słyszałam właśnie to stwierdzenie najbanalniejsze z banalnych: że chcą być w przyszłości szczęśliwi. No tak, jeśli w przyszłości, to znaczy, że teraz nie są. A ja w myślach pytałam: dlaczego? Co robicie źle albo co życie robi wam złego, że nie jesteście szczęśliwi? Co ja robię źle? Kto lub co to sprawiło, że muszę czekać do pewnego momentu, żeby to szczęście poczuć? 

Nauczyłam się przechodzić obok tych pytań obojętnie. Nie znam odpowiedzi to nie znam, na cholerę drążyć temat i rwać sobie włosy z głowy. I tak żyłam sobie spokojnie, raz lepiej, raz gorzej, czasami tylko poganiając w myślach czas, bym mogła przekroczyć już ten magiczny wiek - dokładnej daty nie znałam, ale podejrzewałam, że gdy nadejdzie, będę to po prostu wiedzieć - i być szczęśliwa. I wiecie co? Moja teoria legła w gruzach. Bo nadszedł 2016 rok. Rok, który miał być przejściowy, tak jak poprzednie lata mojego życia i tylko przygotować mnie na to, co kiedyś, w bardzo dalekiej przyszłości, mogę poczuć. Nadszedł dyskretnie, bez większych fajerwerków, a ja i tak oszalałam. Oszalałam ze szczęścia.

Jedno muszę przyznać: kiedy jest się szczęśliwym, to... to się czuje. Tego nie da się przegapić. To (zazwyczaj, ale nie zawsze) uderza człowieka z siłą huraganu, zmiata go z nóg, nie pozostawia na nim suchej nitki. I jest. Tak zwyczajnie i po prostu. To ogarnia całego ciebie szybciej niż kilka kieliszków wódki, otula szczelnie jak koc, rozgrzewa w środku jak kubek gorącej herbaty i mości się wygodnie w głowie, a ty dochodzisz do wniosku, że warto było przetrwać wszystko, by czuć się tak, jak teraz się czujesz.

Miałam pisać o czymś innym. Chciałam poruszyć kwestię definicji szczęścia, bo to jest bardzo ważna, jeśli nie najważniejsza myśl, która chodzi mi teraz po głowie. Wszędzie można przeczytać, że nie ma ścisłej definicji szczęścia, bo każdy odczuwa to szczęście inaczej i przy innej okazji. Prawda. Ale nie zgodzę się z tym, że możemy być szczęśliwi tylko wtedy, gdy spełnimy warunki wcześniej ustalone przez nas samych w głowie. Przykład: jeśli pojadę na koncert idola, będę szczęśliwy. Jeśli spotkam miłość swojego życia, będę szczęśliwy. Jeśli zdam maturę/sesję, będę szczęśliwy. Takie sytuacje są najlepszym pierwszym razem, by doświadczyć szczęścia, ale nie można pozwolić, żeby stanowiły wymagania uzależniające nas od tego, czy poczujemy to szczęście czy nie. One mają za zadanie tylko nauczyć nas szczęścia, nauczyć odnajdywać je w najbardziej prozaicznych czynnościach, w rzeczach, sytuacjach i osobach, które pozornie mogłyby nie mieć z naszym szczęściem nic wspólnego.

To niesamowite, ile nauczyłam się przez ostatni rok, ale jeszcze piękniejsze jest to, ile lekcji wyciągnęłam z poprzednich lat. Był moment, kiedy życie kopało mnie w dupę. Zostałam poniżona w najgorszy sposób, jaki mogłam sobie wtedy wyobrazić, a byłam na tyle krucha i słaba, że złamało mnie to na tygodnie, może miesiące. Chciałam przestać istnieć, udawałam, że to się nie stało, ale w środku krzyczałam i błagałam o stanie się niewidzialną, żeby nie doświadczyć nigdy więcej czegoś podobnego. Z tamtego okresu pamiętam dzień, w którym dowiedziałam się o samobójstwie pewnego chłopaka. Nie byłam z nim blisko, wymieniliśmy może kilka słów w internecie, ale należeliśmy do jednej grupy, w której wspierano się nawzajem i jego śmierć, a także sposób, w jaki odebrał sobie życie, wstrząsnęły mną i pozostawiły bez słów, bez emocji, bez czegokolwiek w środku. Jakoś wegetowałam z dnia na dzień, chowałam się wśród książek i internetowych znajomych i wciąż udawałam, że nic złego się ze mną nie stało. Pamiętam też moment, kiedy tata stracił pracę i zaczęły się problemy finansowe w naszej rodzinie. Tak jakby los mnie testował, zrzucał po kolei kolejne ciężkie ładunki. I ja musiałam przetrwać bez kasku i kombinezonu.
 
I chociaż nikomu tego nie życzę, wiem, że gdyby nie te sytuacje, teraz byłabym jedną z tych wiecznie narzekających, smutnych, pseudodepresyjnych, dekadenckich osób, które mają wszystko gdzieś i uważają, że należy im się całe bogactwo i dobro tego świata. A to właśnie te lata gimnazjum, trzy najgorsze lata mojego życia, sprawiły, że teraz potrafię doceniać każdą, nawet najmniejszą i najbardziej błahą rzecz, jaka pojawia się w moim życiu. Że doceniam moją rodzinę, przyjaciół, najzwyklejszy słoneczny dzień, który sprawia, że się uśmiecham. Popowe piosenki, spacer w lesie z psem, rozmowa o ulubionych książkach, podróże pociągiem, smaczny obiad. Tyle dróg rozwoju i cały ten dostęp do wiedzy oraz informacji, o którym wystarczy, że pomyślę i już kręci mi się w głowie ze szczęścia od możliwości, które mam przed sobą. Może pomyślicie, że zwariowałam, ale wystarczy, że wypiję łyk wody, poczuję, jak płyn przelatuje przez moje ciało i to już mnie fascynuje, to sprawia, że się uśmiecham i cieszę się, że los dał mi okazję doświadczyć czegoś podobnego.
Nie jestem optymistką na pełny etat. Nie jestem optymistką nawet na pół etatu. Wolę jednak czuć wdzięczność i dziękować opatrzności za to, co mam, niż po otrzymaniu czegoś, rzucać się po więcej. Lubię zatrzymać się na środku chodnika i uśmiechnąć, bo tyle w życiu dostałam okazji, które wykorzystałam, tyle piękna mnie dotknęło; tylu ludzi wokół mnie sprawiło, że czułam się potrzebna i warta czegoś więcej. Tyle razy zachłysnęłam się szczęściem i ciągle mi mało. Wiem też, że już nie muszę czekać na coś, co sama mogę stworzyć. Chcę pokazywać ludziom świat moimi oczami i chociaż sama nie wierzę w ludzkość, robię wszystko, by inni w tę ludzkość uwierzyli. I zbawianie świata też mnie uszczęśliwia. Uszczęśliwia mnie myśl, że ktoś teraz na świecie otrzymuje wymarzony awans. Lub rodzi mu się upragnione dziecko. Może ktoś teraz tańczy ze swoją drugą połówką, po wielu próbach i ciężkiej pracy pobija rekord swojego życia, wygrywa milion papierków lub jest na dobrej pizzy ze znajomymi. Może ktoś w tym momencie jest szczęśliwy. To piękna myśl, prawda?

I sama już nie wiem, o czym jest ten post. Czy o szczęściu, czy o lekcji pokory, czy o tym, że warto doceniać to, co się ma. Może o wszystkim po trochu. Nie chciałam wam przekazywać jakichś moich pseudomądrości ani kierować na taką a nie inną ścieżkę życia, bo tu nie o to chodzi. Jeśli chcecie, czekajcie z odczuwaniem szczęścia na spełnienie największych marzeń, które, jak sami dobrze wiecie, mogą do końca życia pozostać tylko marzeniami. Albo, jeśli chcecie, doceniajcie to, co dostaliście i spróbujcie odszukać szczęście w tych małych, najmniejszych rzeczach. Wybór należy do was.

Komentarze

Popularne posty