#1 Piękna i Bestia i nie tylko

Do bajek wracam często, bardzo często. 
Jestem dorosłym dzieckiem, które w animacjach odnajduje proste prawdy i utożsamia się z nimi. Nigdy nie przepadałam za ambitnym kinem: za wybitnymi filmami z mistrzowsko napisaną, acz skomplikowaną fabułą i fenomenalną obsadą, a co za tym idzie, z doskonałą grą aktorską, ale której talentu po prostu nie dostrzegałam. Nie przepadałam i nie kryję się z tym jakoś szczególnie. Do dziś ludzie patrzą na mnie z nieumiejętnie skrywaną pogardą, gdy przypomną sobie, że nie lubię Ojca Chrzestnego. Hm, no cóż, życie.
Ale ja dziś nie o tym.
Do Pięknej i Bestii nie mam sentymentu na tyle wielkiego, by oburzyć się na wieść o tym, że powstaje ekranizacja. Co więcej, ucieszyłam się, gdy ogłoszono, że główna rola przypada Emmie Watson, czyli mojej ukochanej Hermionie. Trochę to śmieszne, ale jako aktorki nie potrafię jej sobie wyobrazić w innym filmie niż w Harrym Potterze i za każdym razem, czy to Charlie, czy Zaczarowane baletki, czy Noe, widzę tylko czarownicę pochodzącą z rodziny mugoli. Nie dlatego, że w innych produkcjach gra przesadnie źle i wyróżnia się tylko w Harrym, o nie. Powiedziałabym raczej, że to kwestia przywiązania i dorastania z nią na ekranie, gdy z biegiem lat i kolejnych części serii o młodym czarodzieju stawała się jedną z najbardziej rozpoznawalnych brytyjskich twarzy na świecie, ale właśnie jako Hermiona, nikt inny. Zamknięcie się aktora w jednej ramie z powodu filmu lub serii filmów, która przyniosła mu sławę - chętnie pociągnęłabym dalej ten temat, ale ja znowu nie o tym.
W Pięknej i Bestii Emma jest bohaterką nieco inną niż reszta mieszkańców. Inteligentna, zabawna, trochę wyalienowana, czas dzieli na pomoc w domu i czytanie książek. Na ekranie widzimy ją, gdy biega po całym miasteczku z głową w chmurach i śpiewa (tak, wiem, to bajka), a ludzie tylko przewracają oczami i kręcą głową z rezygnacją nad jej roztrzepaniem i tym, z jaką łatwością ignoruje narzucane jej zasady i kanon zachowań. Późniejsze jej losy chyba każdy z nas doskonale zna: poczynając od odrzucenia zalotów przystojnego, zarozumiałego bubka, przez stanie się pałacowym więźniem Bestii, po Tę Jedyną i Prawdziwą Miłość, Która Wszystko Zwycięży.
Tak, wiem. To bajka.
I absolutnie nie neguję tego, że Piękna i Bestia kończy się szczęśliwie. Nie neguję też samej miłości - tak pięknej i nieskazitelnej, że nawet gdy tego nie chcesz, to i tak zazdrościsz osobom, które jej doświadczyły. Nic innego w tym filmie się nie liczy i nie ma co się oszukiwać, że przychodzimy do kina dla fabuły lub fenomenalnej gry aktorskiej. Jako widzowie przymykamy oczy na brak logiki i przerysowane charaktery, w zamian dostając dwie godziny zapomnienia. I, tu już w zależności od tego, jacy jesteśmy, wychodzimy z kina rozbawieni, rozczuleni i/lub rozgoryczeni.
Ciężko jest mi pisać za co lubię i nie lubię tej ekranizacji, bo nie jestem w stanie podać konkretnych przykładów. Mogę jedynie opowiedzieć wam, co czułam po skończonym seansie - co czuję nawet teraz. Swoją drogą to również dobry temat na osobny post: wrażenia z zaznajomienia się z danym dziełem kultury, w jaki sposób go odbieramy, jaką rolę grają emocje, i tak dalej. Ale to już przy okazji, nie dzisiaj.
Piękna i Bestia to szczęście, które pojawia się nie tylko na ekranie, ale również na chwilę w umyśle widza. Im więcej mamy empatii, tym łatwiej utożsamiamy się z bohaterami, więc i zakończenie bajki wpływa na nas bardziej pozytywnie niż negatywnie. Dla mnie to imitacja pomocnej dłoni, dzięki której jestem w stanie podnieść się po ciężkim dniu i nabrać nieco sił. Szkoda jedynie, że samo uczucie euforii trwa zaledwie chwilę. Piękna i Bestia to mój powrót - mocny i sentymentalny, do lat, w których książki znajdowały się na równej linii co oddychanie. Reakcja Belli na biblioteczkę Bestii - utożsamiam się. Kroczenie po miasteczku z książką w ręce - utożsamiam się. Poczucie obcości z każdej strony, bo zamiast bawić się lub pracować, wolisz czytać - utożsamiam się. Piękna i Bestia to humor i to nie tylko postaci, ale również sytuacji, które sprawiały, że uśmiech sam pojawiał się na twarzy i nie schodził z niej przez większość seansu. Bajka powinna być zabawna, a ta ekranizacja podołała zadaniu, podtrzymując konstrukcję humorystyczną i nadając historii lżejszy ton, niż w zamierzeniu miał być.
Ale prawda jest też taka, że wbrew samej sobie poczułam gniew. Gniew oszukanego odbiorcy, któremu sprzedaje się produkt mający niewiele wspólnego z rzeczywistością.
Tak. Wiem.
To bajka.
Problem w tym, że jestem rozsądna do bólu. Prawdopodobnie jestem najbardziej rozsądną osobą, z jaką mieliście kiedykolwiek styczność. Nie kupuję szczęśliwych zakończeń, nie kupuję słów "będzie dobrze", nie kupuję pocieszeń znajomych i pokrzepiających uśmiechów. Za często stosuję tę taktykę wobec moich przyjaciół, bym sama miała się na to nabierać. Bajki zadziwiają mnie, zabierają w świat beztroskich zabaw z dzieciństwa i towarzyszących tamtym wydarzeniom emocji, ale nic więcej. Nie wierzę w nadzieję, bo nadzieja to słabość, na którą nie mogę sobie pozwolić. Kiedy uczucia chcą mną zawładnąć, mówię sobie "stop" i nabieram jak największego dystansu, by na chłodno przekalkulować co czym jest, jakie są szanse i czy nie jestem aby zbyt subiektywna w ocenie. Lubię, kiedy coś jest logiczne, kiedy ma swoje miejsce i ustalony schemat, według którego należy postępować. Gwałtowne uczucia i emocje nie są mi obce, ale zdarzają się bardzo rzadko, ponieważ zazwyczaj potrafię się kontrolować na tyle, by nie wybuchać gniewem lub płaczem, a przynajmniej nie w towarzystwie.
I ta miłość. Szczęśliwa, piękna, cudowna i prosta. W nią też nie wierzę - chyba nigdy tak naprawdę nie wierzyłam. Może przemawia przeze mnie zazdrość i gorycz, bo nigdy jej nie doświadczyłam, ale czy można zaznać czegoś, czego nie ma? Otóż właśnie. Szach mat, ateiści. I to nie tak, że nie wierzę w miłość w ogóle, bo ona była, jest i będzie w wielu odmianach, większa lub mniejsza, płytka jak brodzik lub głęboka jak ocean. Ale akurat ten jeden jedyny rodzaj miłości nigdy nie będzie miał racji bytu. Taka miłość jest zarezerwowana dla sztuki, by jeszcze bardziej podkreślić jej wyższość nad szarą, nudną codziennością. Ukazywanie jej w bajkach jest pokrzepiające dla osób, które mają nadzieję na swoje szczęśliwe zakończenie, ale za to jest bolesne dla tych, którzy już tę nadzieję utracili i prawdopodobnie nigdy jej nie odzyskają.
Przesadzam, mam do tego słabość, ale też i pełne prawo. Może wyolbrzymiam, a może mam rację. Nie wiem. Szczerze mówiąc, nie ma to dla mnie aż takiego znaczenia. Zastanawiam się, czy wyczuwacie w tym tekście sprzeczność. Jeśli tak, to bardzo dobrze, gratuluję spostrzegawczości. Bardzo często sama sobie zaprzeczam i takie smaczki będą pojawiać się prawie w każdym większym tekście. Czujcie się ostrzeżeni.

Icoteras?
Oczywiście nie przestanę oglądać bajek. Kocham je całym sercem mimo tego wszystkiego, co nagryzmoliłam powyżej. Żyję dla cudzych szczęśliwych zakończeń. Czasami nie jestem w stanie ruszyć naprzód - dobrze jest wtedy popatrzeć na coś dobrego, pięknego i pełnego nadziei, tak dla odmiany, zanim całkowita świadomość tego, w jak wielkim bagnie pływasz, dotrze do ciebie, a ty utoniesz.
Odmeldowuję się i życzę dobranoc.


Komentarze

Popularne posty